Wszyscy jadą środkowym pasem
Waldemar Gabis: – Miał Pan już takie przygody jak ta, która czeka Pana w Gdyni? Zdarzyło się Panu być członkiem lub przewodniczącym jury festiwalowego?
Andrzej Barański: – Byłem przewodniczącym jury w Koszalinie. Ocenialiśmy animację, dokument i średniometrażowe fabuły – w sumie bardzo dużo tytułów. Ale udało się zapanować nad ilością i różnorodnością. Każdy dzień konkursu kończyliśmy werdyktem, a kolejny dzień wprowadzał do niego korektę.
– Co jest bardziej stresujące: robienie filmów czy ocenianie kolegów? Pańscy poprzednicy w roli przewodniczących jury Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, na przykład Krzysztof Krauze, Robert Gliński i Janusz Majewski, zdecydowanie stwierdzali, że ocenianie kolegów jest stresujące. Może Pan ma jednak inne zdanie?
– Robienie filmu jest przyjemnością, a ocena zaszczytnym obowiązkiem – na festiwalu musi to ktoś zrobić. Ale stresu nie odczuwam. Przecież ja też byłem przez kolegów wielokrotnie oceniany. Bywało, że po festiwalu nosiłem bolesny tytuł „najbardziej pokrzywdzonego”. Zresztą mam oceniać filmy, a nie kolegów.
– Poprzedni festiwal powszechnie uznano za jeden z najlepszych. Widział Pan przynajmniej część tamtych filmów. Jakie odczucia?
– To był dobry werdykt, znalazł potwierdzenie w rozpowszechnianiu i na innych festiwalach. Tak, to był dobry festiwal. Oprócz nagrodzonych było jeszcze kilka ciekawych filmów.
– W tegorocznym konkursie mamy ostatecznie dwadzieścia tytułów, ale w ostatnich miesiącach – od września 2009 roku, kiedy odbywał się poprzedni festiwal, tych filmów zrobiono niemal czterdzieści. To dużo. Polska kinematografia staje się znacząca w Europie.
– Ten wzrost produkcji robi wrażenie. Nie wiem, na którym miejscu z tym wynikiem jesteśmy w Europie. Przed powstaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nasza kinematografia była w punkcie krytycznym.
– Czy poziom polskiego filmu się podnosi? A może nigdy nie było z nim tak źle, jak niektórzy wieścili?
– Wraz z powstaniem PISF nowy duch wstąpił w filmowców, szczególnie tych młodych. Nigdy nie było lepszych warunków. Stąd taki wzrost nie tylko ilościowy, lecz także jakościowy, czego dowiódł poprzedni festiwal. Nie jest jednak idealnie. Jest mała rozpiętość tematyczna i formalna, przez co jest to obraz dosyć nudnawy. Wszyscy jadą środkowym pasem.
– Dyrektor festiwalu, Leszek Kopeć, oglądał już wszystkie filmy – i te zgłoszone do konkursu, i te odrzucone. Stwierdził, że pięć, sześć z nich jest bardzo dobrych i będzie walczyło o Złote Lwy. Pan już coś oglądał?
– Nie. W ten sposób jestem w dobrej sytuacji: na świeżo będę oglądał i oceniał wszystkie filmy biorące udział w konfrontacji.
– Lubi Pan oglądać filmy? Pana oraz Pana koleżanki i kolegów z jury czekają ciężkie dni. Trzeba obejrzeć kilka obrazów dziennie, a potem jeszcze się na ich temat sprzeczać. To może być męczące.
– Tak, to jest ciężka próba. Organizm zostanie poddany „przeciążeniom filmowym”. Może lepszym rozwiązaniem byłoby jury jednoosobowe albo ocena filmów podczas snu. Ale na razie trzeba się zwyczajnie pomęczyć.
– W gronie jurorów czekają Was pewnie sprzeczki. Jaki jest Pan w dyskusji o filmach? Uległy, apodyktyczny, otwarty na argumentację innych?
– Przyszło nam być sędziami bez mała sportowymi w dziedzinie, w której nie da się niczego ani zmierzyć, ani zważyć, dlatego sam proces dochodzenia do werdyktu jest bardzo ważny. Materia jest bardzo delikatna. Nic na siłę. Zwłaszcza że oceniamy wrażenia. Trzeba też uważać, żeby wrażenia poboczne nie miały wpływu na werdykt. Musimy swoje wiedzieć i tylko tym się kierować, a wtedy też nie będzie kłopotu z porozumieniem się, bo jeśli ludzie są sobą, to się okazuje, że miara jest jedna.
– Najbardziej chyba będzie się Pan spierał z Andrzejem Bartem w kwestii wyboru najlepszego scenariusza. Obaj świetnie znacie ten fach. Pan „od zawsze” pisze scenariusze do swoich filmów, Bart – pisarz, był autorem scenariusza do filmu „Rewers”, który przecież rok temu w Gdyni wszystkich oczarował.
– Bardzo podoba mi się humor „Rewersu”. Poczucie humoru ułatwi nam porozumienie.
– Zresztą „Rewers” to także Pański sukces. Pan sprawował nad debiutującym w roli reżysera Borysem Lankoszem opiekę artystyczną. Na czym w ogóle polega taka opieka?
– Ten film to sukces dyrektora Studia Filmowego „Kadr” Jerzego Kapuścińskiego, to on był prawdziwym opiekunem debiutanta. Moja rola miała charakter wyłącznie doradczy.
– Od powstania filmu „Parę osób, mały czas”, za rolę w którym Krystyna Janda otrzymała nagrodę w Gdyni, a Pan nagrodę dziennikarzy, minęło już pięć lat. Potem zrobił Pan jeszcze „Braciszka” z Arturem Barcisiem. Te tematy jeszcze w Panu jakoś siedzą? Wraca Pan do nich czasem? Pytam, ponieważ zawsze mnie ciekawiło, jak długo reżyser rozpamiętuje swoje poprzednie filmy. Przykładowo, Andrzej Wajda swoją znakomitą „Ziemię obiecaną” ćwierć wieku po premierze przemontował, co filmowi na dobre raczej nie wyszło.
– Każdy film, który zrobiłem, jest dla mnie ciągle ważny. Lubię swoje filmy, razem z wadami, jeśli takie posiadają. Nie rozpamiętuję, najwyżej wspominam piękne dni spędzone na planie.
– Ostatni film zrobił Pan w 2007 roku. Nie czas na coś nowego? Nad czym Pan pracuje?
– U mnie, niestety, zastój.
– Będą niespodzianki w tym roku w Gdyni?
– Nie wiem, czy ich wypatrywać. Ostatnio rzeczywistość dostarcza ich w nadmiarze. Jeśli już, to może będą to takie spokojniejsze niespodzianki.
Rozmawiał Waldemar Gabis
Wielbiciel prowincji, na której też się toczy życie
Andrzej Barański (rocznik 1941) nigdy nie stał w pierwszym szeregu polskich reżyserów. Zawsze był gdzieś z boku, gdzieś w tle. Ale dzięki temu powstało przynajmniej kilka fascynujących i jakże odmiennych w polskiej kinematografii filmów.
Zadebiutował filmem „W domu” (1975), za który na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (wówczas w Gdańsku) otrzymał nagrodę dla początkującego reżysera w kategorii filmu telewizyjnego. Bohaterem było przede wszystkim niewielkie miasteczko, na tle którego autor pokazywał polską rzeczywistość czasów komuny.
Niewielkie miejscowości oraz codziennie problemy, rozterki i czasem radości ich mieszkańców to znak rozpoznawczy Barańskiego. W nich przebiega akcja większości jego filmów. Tak jest w „Kobiecie z prowincji” (1984). Tak jest także w „Nad rzeką, której nie ma” (1991) – opowieści o młodych ludziach, ich pierwszych fascynacjach erotycznych i miłościach – czy w „Kawalerskim życiu na obczyźnie” (1992) – historii Michała, młodego chłopaka, który na początku XX wieku szuka swojego miejsca w świecie. Tak jest w „Dwóch księżycach”, gdzie zestawił ze sobą kilkadziesiąt równie ważnych postaci, z których każda czymś się charakteryzuje i odróżnia.
Nie zawsze wszystko kończy się dobrze. W dramacie psychologicznym „Tabu” jedna z bohaterek popada w obłęd i odbiera sobie życie.
Barański zaskoczył chyba wszystkich realizacją „Horroru w Wesołych Bagniskach” (1995), adaptacji zapomnianej powieści Michała Choromańskiego, o którym to filmie pisano: „thriller w stylu retro”. W „Parę osób, mały czas” (2005) w pasjonujący sposób pokazał znajomość i uzależnienie od siebie poety Mirona Białoszewskiego i jego niewidomej przyjaciółki Jadwig Stańczakowej.
Ostatnim, jak na razie, filmem zrealizowanym przez tegorocznego przewodniczącego jury festiwalu w Gdyni jest „Braciszek” (2007).
dewal