49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Gdynia 23-28.09.2024

Od walki o przetrwanie do polskiego Cannes

Od walki o przetrwanie do polskiego Cannes

O trudnych początkach, wcale niełatwych momentach oraz o spektakularnym rozwoju – Leszek Kopeć, wieloletni dyrektor Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w rozmowie z Mateuszem Demskim podsumowuje 25 lat kierowania tą prestiżową imprezą. I broni idei festiwalu narodowego w dobie globalizacji kultury.

Mateusz Demski: Jak pan wspomina lata, kiedy obejmował pan stanowisko dyrektora festiwalu? Od tamtego momentu minie za chwilę ćwierć wieku.

Leszek Kopeć: Przyszedłem na to stanowisko w bodaj najtrudniejszym okresie polskiej kinematografii, której odbiciem i zwierciadłem jest nasz festiwal. Po pierwsze, to był czas, kiedy w ciągu roku powstawało niewiele filmów fabularnych, więc zasadność istnienia takiej imprezy była podważana. Po drugie, pojawił się wówczas pomysł, by przenieść wydarzenie do Warszawy. Ostatecznie, jak wiadomo, festiwal nie wywędrował do stolicy, w czym pomogło środowisko filmowców. Toczyliśmy walkę, by został tutaj na Wybrzeżu.

Następny krokiem była nowa ustawa o kinematografii i powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Zaowocowało to powstaniem większej ilości filmów fabularnych. Po dwóch latach trzeba było zacząć myśleć o selekcji. Wcześniej do programu trafiało wszystko, co proponowali nam producenci zgłaszający filmy.

Największe zmiany przez lata dotknęły programu, frekwencji?

Statystyki mówią za siebie. Kiedyś w Konkursie Głównym pokazywaliśmy 12-18 filmów. W ciągu tygodnia mieliśmy 4-5 tysięcy widzów i 500 akredytowanych gości. Dla porównania w rekordowym 2019 roku naliczyliśmy 5 tys. akredytowanych osób i 72 tys. widzów w realnym świecie oraz 100 tys. aktywnych uczestników online. Po pandemii dorobiliśmy się prawie pół milionowej rzeszy widzów online. Mamy też wolontariuszy wspierających ekipę organizacyjną, to około 200 osób. Festiwal, w ciągu tego ćwierćwiecza, rozbudował się prawie dziesięciokrotnie.

Wspomniał pan, że zasadność istnienia takiego wydarzenia była przez lata kilkukrotnie podważana. Po co nam więc festiwal w Gdyni?

W Europie nie ma zbyt wielu festiwali narodowych, bo międzynarodowe festiwale filmowe zaspokajają tę potrzebę. Obecne są tam kluczowe kinematografie: niemiecka, angielska, francuska, włoska i hiszpańska. Goście z zagranicy, którzy do nas przyjeżdżają, mówią jednak, że mamy tu takie – wcale niemałe – Cannes, a przynajmniej jego namiastkę. Nadmorski charakter corocznej wizyty twórców filmowych i publiczności jest także czymś, co wrosło w tkankę kulturową Wybrzeża. To tradycja, a zarazem silna marka związana z duchem miejsca. Gdynia jest symbolem działania efektywnego, prężnego, nowoczesnego.

Będę, oczywiście, bronił koncepcji festiwalu. Poświęciłem ćwierć wieku na jego organizację i widziałem jak przez lata się rozwijał, równolegle z rozwojem polskiej kinematografii. Formuła stacjonarna, zwłaszcza w dobie cyfryzacji, czyli formuła spotkania osobistego, ma wielką, niezaprzeczalną wartość. Nie da się czegoś porównywalnego zrealizować w wersji cyfrowej. Nie powiem, żeby to była porażka, ale było to w czasie pandemii bardzo smutne wydarzenie.

Oprócz tego wielką wartością jest, że pod kalendarz, który proponujemy, organizując festiwal co roku we wrześniu, ułożył się w dużym stopniu harmonogram polskich produkcji. Wiele z nich co prawda próbuje najpierw swojej wędrówki przez największe festiwale zagraniczne. Ale Gdynia jest jednym z tych kilku miejsc, które producenci biorą poważnie pod uwagę. Aspekt promocyjny jest nie do zlekceważenia. To się nie zawsze przekłada na wyniki w kinach, niemniej jest to silna promocja. A kina studyjne dostają premię z sieci Europa Cinemas za wyświetlanie kina europejskiego (powyżej 50 proc. repertuaru), w czym duży udział mają filmy polskie.

A czy polscy filmowcy mają coś do powiedzenia na temat kształtu festiwalu?

Coroczne spotkania w ramach Gdynia Industry stały się agorą, miejscem spotkań wszystkich przedstawicieli środowiska – nie tylko twórców, ale też producentów, dystrybutorów i organizatorów innych festiwali. Omawiane są tam różne zagadnienia: od finansowania polskich filmów, przez problemy natury prawnej i legislacyjnej związane z tantiemami, po malejącą frekwencję i zagrożenia związane choćby z wykorzystaniem sztucznej inteligencji. Przy Festiwalu działa też liczna, ponad stuosobowa Rada Programowa, od dwóch lat pod przewodnictwem Jana P. Matuszyńskiego.

Na podstawie formułowanych tam wniosków szefowie różnych resortów – czyli dyrekcja PISF, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy Stowarzyszenia Filmowców Polskich – podejmują kluczowe decyzje dotyczące polskiej kinematografii i samego festiwalu.

Nurtuje mnie z kolei pytanie, do jakiego stopnia festiwal – na przestrzeni ćwierćwiecza, o którym rozmawiamy – mógł być uzależniony od nacisków politycznych. Jak wyglądały stosunki między organizatorami a władzą?

Całkiem się tego uniknąć nigdy nie udawało. Minister Kultury jest jednym z głównych organizatorów tej imprezy, co jest swoistym ewenementem. Zwykle minister dofinansowuje tego typu przedsięwzięcia, zaś w tym przypadku – poprzez swojego przedstawiciela – włącza się bezpośrednio w prace organizacyjne. Kluczowe decyzje, które zapadają w Komitecie Organizacyjnym, podejmowane są z udziałem przedstawiciela ministerstwa.

Pytanie, czy to dobrze, czy źle? Może istnieć obawa ingerencji ze strony władzy.

Sama ta obecność jest akurat odbierana pozytywnie, natomiast moment, w którym zostałaby podjęta próba ingerencji w program, spotkałby się ze sprzeciwem wszystkich pozostałych członków komitetu, których jest w sumie jedenastu. Kolegialność i pewien demokratyczny charakter pracy tego grona, powoduje, że na ogół nie udaje się autorytarnie zarządzić i zadekretować decyzji, które byłyby w niezgodzie z tym, co chciałoby mieć zapewnione środowisko filmowe – czyli wolność myślenia, wyrażania swoich poglądów estetycznych oraz ideowych.

Formuła samego festiwalu ewoluuje z roku na rok. Dużą zmianą, wobec ubiegłych lat, jest nowy konkurs, który odbywać się będzie pod nazwą Perspektywy. Czy to powrót do pomysłu sprzed lat – mamy tu na myśli sekcję Inne Spojrzenie?

Przede wszystkim zmiana wynika z ilości zgłaszanych filmów. Od paru lat na festiwal zgłaszanych jest 50 tytułów, przy czym cała produkcja roczna liczy ich ponad 70. Drugi konkurs z nagrodami został pozytywnie potraktowany przez producentów. Wcześniej bywało tak, że kiedy przekierowywaliśmy filmy z Konkursu Głównego do sekcji Inne Spojrzenie, to producenci je wycofywali – mówili, że nie chcą być w tzw. „salonie odrzuconych”. Podobnie było z wcześniejszą sekcją, czyli Panoramą Kina Polskiego. W tym roku nikt się nie wycofał.

Bo Perspektywy to swoista kontrofensywa względem Konkursu Głównego. Wystarczy spojrzeć na tytuły wyselekcjonowane w tym roku. „Cisza nocna” Bartosza Kowalskiego to kameralny film, utrzymany w konwencji horroru. „Dla naszego dobra” Ireneusza Grzyba to produkcja na granicy science-fiction, a „Próba łuku” to już zupełnie eksperymentalna propozycja Łukasza Barczyka. Mamy również takie tytuły, jak „Moja strona Wisły” Marka Kossakowskiego i „Rzeczy niezbędne” Kamili Tarabyry, które można nazwać dramatami psychologicznymi. Natomiast „To nie mój film” Marii Zbąskiej jest kinem drogi, zaś „Sezony” Michała Grzybowskiego to ciekawie zrealizowany komediodramat.

Priorytetem selekcji jest zatem różnorodność? A może próba dogodzenia wszystkim?

W Konkursie Głównym mamy zdecydowaną odpowiedź na to, co dzieje się w świecie. Aż cztery filmy reprezentują nurt wojenny i trudno się dziwić. „Pod wulkanem” Damiana Kocura, „Dwie siostry” Łukasza Karwowskiego i „Ludzie” Macieja Ślesickiego opowiadają o wojnie w Ukrainie. „Pod szarym niebem” Mary Tamkovich mówi o sytuacji białoruskich dziennikarzy, a „Zielona granica” Agnieszki Holland podejmuje temat kryzysu na pograniczu polsko-białoruskim. Ale każdy z tych filmów jest inny – od dramatu psychologicznego, po brutalne, naturalistyczne wręcz obrazy tego, co dzieje się na froncie.

Z drugiej strony, mamy filmy sięgające odleglejszej, ale współczesnej historii. „Idź pod prąd” Wiesława Palucha to film biograficzny, opowiadający historię punkowego zespołu KSU. „Kulej. Dwie strony medalu” Xawerego Żuławskiego to kolejna biografia, ukazująca fascynującą postać boksera, który zdominował nie tylko polską, ale również międzynarodową arenę sportową. Kolejnym filmem w tym nurcie jest „Simona Kossak” Adriana Panka, którego bohaterką jest tytułowa biolożka, wnuczka legendarnego malarza, która przez lata zyskała wielu fanów i zwolenników. W latach 2003-2004 sam słuchałem jej radiowych gawęd, jeżdżąc codziennie do pracy z Wrzeszcza do Gdyni.

Przez lata wśród krytyków pojawiały się narzekania na nurt kina biograficznego, który powraca w Gdyni prawie co roku. Podobne głosy dotyczą dominacji filmów o tematyce historycznej, skupionych głównie na czasach PRL-u. Jednocześnie te tytuły często podobają się polskiej widowni. Chyba nie da się dogodzić wszystkim?

Zawsze będą niezadowoleni zarówno widzowie z selekcji, jak i twórcy, którzy nie weszli do jednego albo drugiego konkursu. Perspektywy pozwalają nam jednak na szerszą prezentację tego, co w ostatnim roku wydarzyło się w polskim kinie. W ocenach tych filmów, oczywiście, też pojawią się różnice. Tak naprawdę na podstawie komentarzy, recenzji i wypowiedzi po projekcjach filmów przekonamy się, z czym krytycy i widzowie wyjadą z Gdyni.

Wywiad ukazał się w Gazecie Festiwalowej KLAPS.

Fot. Tomek Kamiński