Krótkie metraże, to kopalnia talentów – rozmowa z Agnieszką Dziedzic, przewodniczącą jury Konkursu Filmów Krótkometrażowych
fot. T. Kamiński
Pojawia się tęsknota za oryginalnymi historiami, ale nie do końca, my jako twórcy, wiemy, jak je opowiadać – rozmowa z Agnieszką Dziedzic, przewodniczącą jury Konkursu Filmów Krótkometrażowych
Mateusz Demski
Mateusz Demski: W tym roku, razem z Olgą Bołądź i Michałem Szcześniakiem, ocenisz 25 filmów w konkursie krótkiego metrażu. Domyślam się, że temat nie jest ci obcy ze względu na doświadczenie w produkcji – jak oceniasz ten format i jego znaczenie?
Agnieszka Dziedzic: Jeśli mam być zupełnie szczera, cieszę się, że Joanna Łapińska zaproponowała mi ten konkurs. Jako producentka od pewnego czasu nie miałam sposobności, żeby być z krótkimi metrażami na bieżąco i jest to dla mnie coraz trudniejsze. Do niedawna myślałam, że mam dużo kontaktu z młodymi twórcami, sama dopiero co wyszłam z tego świata. Byłam zaangażowana w różnego rodzaju studenckie produkcje, a ostatnio zorientowałam się, że czas płynie i mam coraz mniej kontaktu ze środowiskami prawdziwych debiutów, czyli krótkich metraży. Nie wiem, jak ująć to w słowa, żeby nie zabrzmieć banalnie, ale to jest kopalnia młodych talentów. To jest sposób, by poznać nowych, młodych autorów, którzy mogą zaproponować coś świeżego i którzy będą niebawem debiutować.
Masz jakieś kryterium, którym będziesz kierowała się w wyborze tegorocznej laureatki lub laureata? Każdy konkurs rządzi się zawsze swoimi prawami, choć przecież dotyczy on w tym przypadku sztuki, czyli czegoś, co jest niemierzalne. Nie ma tu decydujących milimetrów, jak w skoku w dal lub sprincie. A shorty też różnią się od filmów długich.
Zgadzam się, że inaczej ocenia się shorty, a inaczej pełne metraże. Zupełnie inaczej działa tam dramaturgia i też, jako widzka, jestem czegoś innego w nich ciekawa. Chciałabym zobaczyć w nich coś nowego. Czekam, na ile te filmy czymś mnie zaskoczą. Gdy ogląda się fabuły pełnometrażowe, to zwykle podąża się za historią, za filmem jako całością. W tym przypadku jest większe pole na eksperyment, na wypróbowanie czegoś – i mówię zarówno przez pryzmat tego, co bym chciała zobaczyć w konkursie, jak i sięgając do doświadczenia, kiedy sama uczestniczyłam w realizacji krótkich metraży. Dobra, wyrazista etiuda, niekoniecznie oznacza klasycznie opowiedzianą historię. W krótkim metrażu można zaistnieć odważnymi ruchami. Twórcy mają więcej wolności. Nie ograniczają ich oczekiwania rynku i widowni. Albo fakt, że te filmy są finansowane w jakiś sposób i że muszą na siebie zarobić
Pytanie, na ile te eksperymenty w ogóle w tych krótkich metrażach wybrzmiewają. Kiedy oglądam je na festiwalach, często mam wrażenie, że nie dochodzi tam do żadnego przełamania klasycznej narracji, raczej dominują znajome i ograne formuły.
Na pewno to się zdarza, i co jakiś czas te shorty zaskakują. Na tyle, na ile mogę, staram się śledzić te filmy i z nich wynajdywać najciekawszych twórców, z którymi warto wyruszyć we wspólną długometrażową podróż. Natomiast tak w ogóle żyjemy w dominacji kina klasycznego. Są trudne czasy na rynku, więc jest mniej miejsca na eksperymenty, a dofinansowanie otrzymują podmioty rynkowe, a więc takie, które oczekują filmów w jakimś sensie przewidywalnych. Żeby zrobić prawdziwie autorski debiut, to wydaje mi się, że pomaga krótki metraż, który budzi zaufanie. To jest argument, który można mieć w ręku.
Mówisz, że to trudny czas, rozumiem, że pod pojęciem kryzysu kryje się dyskusja – jaka, wraz ze strajkami, rozpętała się w Hollywood – na temat zagrożeń ze strony sztucznej inteligencji czy nieuregulowanych działań platform streamingowych?
Może wszystko po trochu, ale sztuczna inteligencja czy popandemiczny kryzys, to są czynniki, które przychodzą z zewnątrz. A warto powiedzieć o czymś, co bezpośrednio jest w naszych rękach. Wydaje mi się, że obecnie panuje jakiś szerszy kryzys kulturowy, dotyczący tego, jakie filmy w ogóle chcemy robić i jakie chcemy oglądać. Powstaje dużo nieciekawych, obliczonych na sukces produkcji. Dzieje się tak, bo jesteśmy zachowawczy. Bo rynek wymusza na nas takie podejście. Dostajemy kolejne sequele, prequle, siedemnaście produkcji o tym samym tytule, tylko z innym numerem. Robimy te filmy w poczuciu, że to jest bezpieczne, pozbawione ryzyka, tylko że widzowie przestają je oglądać i filmy zaliczają klapy.
Kilka dni temu wróciłem z festiwalu w Wenecji, gdzie dało się to odczuć. Nic w programie nie wybijało się na wyjątkowość. Filmy wydawały się gładkie, sprasowane. Prym wiodły klasyczne, bezpiecznie opowiedziane historie. Ludzie wyjeżdżali stamtąd w poczuciu, że wieje nudą i że za jakiś czas o tych wszystkich filmach zapomnimy.
A może zapominasz o nich już w momencie, w którym wychodzisz z kina. I to jest problem. Ludzie nie pamiętają, co dostało Oscara w zeszłym roku, abstrahując na chwilę od tego, czy Oscary są jakimkolwiek wyznacznikiem jakości. Dokładnie to, co powiedziałeś – jest dużo nudnego, bezpiecznego kina, które nikogo nie interesuje. Formuła bezpiecznych przepisów na filmy przestaje się „wypłacać”. Pojawia się tęsknota za oryginalnymi historiami, ale nie do końca, my jako twórcy, wiemy, jak je opowiadać. To jest wyzwanie, które stoi przed nami. Sądzę, że wygra ten, kto się odważy zrobić coś niespodziewanego i przełamie ten schemat, który się wytworzył. I zupełnie szczerze, uważam, że dobrym punktem jest wyrazisty short. To daje kredyt zaufania młodemu twórcy, które potem robi pełny metraż i stawia na swoim.
A czego ty, jako producentka, szukasz w takich czasach? Patrzę na twoje projekty z ostatniego roku i jest to połączenie dość eklektyczne: „Niebezpieczni dżentelmeni”, międzynarodowe koprodukcja „Delegation” oraz „Radical Move”, czyli dokument o członkach grupy teatralnej „Workcenter”, założonej przez Jerzego Grotowskiego.
Jako producentka szukam twórczych współprac i wyrazistych historii. Ciężko znaleźć dla wymienionych filmów wspólny mianownik. Były to bardzo różne projekty. „Niebezpieczni dżentelmeni” to rzecz utrzymana w konwencji kina gatunkowego, a jednak z wolą opowiedzenia tej samej, dobrze znanej historii w świeżej formule, wykorzystując do tego nowy typ bohaterów. „Delegation” jest natomiast historią opartą na prawdziwym zjawisku, historią, która bardzo mocno rezonowała z twórcą. To był osobisty film dla reżysera i dużo naszego producenckiego wysiłku szło w to, żeby stworzyć mu warunki na opowiedzenie tej historii tak, jak on chciał ją opowiedzieć. A „Radical Move” z kolei, to ogromny trud pracy na żywej tkance, z bohaterami. To dokument, który dotyka czegoś, co było trudne i osobiste dla tych, którzy byli w niego zaangażowani. Poza tym, jest to próba znalezienia – w bardzo indywidualnych historiach – syntezy dla tego, czego doświadczamy jako pokolenie.
W Gdyni zobaczymy w tym roku „Delegation”, film o nastolatkach z Izraela, którzy są na wycieczce szlakiem miejsc pamięci Holocaustu. Projekt powstał na zasadzie koprodukcji i jest to kolejny temat, o którym z roku na rok, mówi się w Gdyni coraz częściej – tzw. kino transnarodowe. Konkurs główny w zeszłym roku zwyciężyło „Silent Twins”, film, który powstał we współpracy z USA i Wielką Brytanią. Może to jest jakiś kierunek, którym warto podążać w czasach wspomnianego kryzysu?
To jest możliwe, tylko wtedy, kiedy te historie rezonują ponad granicami. Koprodukcje międzynarodowe są trudne, ale są niezwykle satysfakcjonujące, kiedy film się „dowozi” w trudzie porozumienia między krajami. „Delegation” wytworzyło ciekawy układ, bo historia opowiedziana w filmie, jak i ta historia pisana przez duże H – rozumiana jako historia Holokaustu i II wojny światowej – łączyła trzy kraje odpowiedzialne za produkcję. To nie jest film o wojnie, ale o tym, jak kształtuje się nasza pamięć. O tym, jak opowiadać dzisiaj o Holokauście. Dlatego mieliśmy poczucie, że ten film powinni robić producenci z Polski, Niemiec i Izraela. Ten proces był dzięki temu organiczny. Naturalnie wynikał z tego, czego film potrzebuje na polu twórczym, ale też na polu budowania znaczeń kulturowych. Wierzę w tego typu naturalne koprodukcje, które nie są na siłę implementowane w projekt, tylko oddolnie wyrastają z jego potrzeb.
Kiedy mówisz o narracjach na temat Holokaustu, od razu myślę o „Strefie interesów” Jonathana Glazera, filmie nagrodzonym w tym roku Grand Prix w Cannes, również polskiej koprodukcji. To przykład tego, że historie wielokrotnie w kinie opowiedziane, można pokazać inaczej, znaleźć dla nich zupełnie nowy język i nową konstrukcję.
Ja myślę, że potrzebujemy tematów, które nas obchodzą. Potrzebujemy filmów, które nie są – jak wcześniej mówiłeś – płaskie i sprasowane. Które nie są jedynie powielonymi kliszami. Potrzebujemy przecięcia między gatunkowym sposobem opowiadania a tematami, które nas wzruszają, które są przejmujące. To jest mariaż, który zaowocuje nowymi jakościami.
Agnieszka Dziedzic – założycielka Koi Studio, obecnie producentka kreatywna w Aurum Film. Za swój pierwszy film „Małe stłuczki” (reż. Aleksandra Gowin, Ireneusz Grzyb) otrzymała Nagrodę za Najlepszy Debiut Producencki. Absolwentka prestiżowych programów szkoleniowych: EAVE, EAVE Puentes i ACE. W 2023 r. nominowana do nagrody Female Voice przyznawanej w trakcie festiwalu Mastercard OFF Camera i wyróżniona Nagrodą dla najlepszego producenta na KFF za dokument „Radical Move” (reż. Aniela Gabryel). Jej ostatnie filmy to: „Niebezpieczni dżentelmeni” (reż. Maciej Kawalski), „Delegation” (reż. Asaf Saban) czy nagrodzona na MFF w Locarno 2023 koprodukcja „Stepne” (reż. Maryna Vroda).
Gazeta Festiwalowa „Klaps” nr 2