Lech Majewski: Bliskie jest mi renesansowe pojmowanie sztuki
W tym roku przewodniczącym jury Konkursu Głównego jest Lech Majewski. Z międzynarodowym reżyserem filmowym i teatralnym, pisarzem i teoretykiem sztuki rozmawiamy o jego twórczości, festiwalach czasu pandemii oraz o pojmowaniu idei sztuki i bycia artystą.
Tomasz Rozwadowski: Będzie pan przewodniczył gdyńskiemu jury podczas zupełnie nietypowej edycji festiwalu. Jak pan się z tym czuje?
Lech Majewski: Właściwie normalnie. Jestem człowiekiem, który już po raz kolejny prowadzi obrady jury festiwalowego podczas pandemii. Niedawno przewodniczyłem jury festiwalu Camerimage, który odbył się z zachowaniem wszystkich zalecanych obostrzeń, a w kilku innych festiwalach brałem udział jako członek jury. To, co cechuje festiwale w czasie pandemii, to duża doza abstrakcji. W Gdyni na szczęście jurorzy będą oglądać projekcje konkursowych filmów na dużym ekranie, więc w odróżnieniu od oglądania na ekranie telewizyjnym czy na komputerze, będą dostrzegalne detale i ogólny efekt będzie bliższy zamierzeniom twórców. To, co doskwiera podczas festiwali „pandemicznych”, to brak temperatury podczas trwania imprezy, wynikający oczywiście z braku publiczności, imprez towarzyszących itp. Wszystko odbywa się jakby za szybą, podobnie jak wszystkie nasze aktywności od wybuchu pandemii. My się już wcześniej w coraz większym stopniu odgradzaliśmy od siebie, dystans społeczny wprowadzony przez nadzwyczajne przepisy sanitarne tylko to odgradzanie przyspieszył i pogłębił. Tym samym, jeszcze bardzie powiększyło się pole naszej samotności.
Jest pan w Gdyni po raz kolejny. Czym jest dla pana gdyński festiwal?
Muszę się przyznać do mieszanych uczuć wobec tego festiwalu. Moje filmy biorące udział w gdyńskich konkursach dotychczas przeważnie nie były doceniane. Wyjątki były dwa, „Wojaczek” i „Młyn i krzyż”. Zawsze panowała w Gdyni specyficzna atmosfera. Choć z wieloma osobami z polskiego środowiska filmowego się przyjaźnię, to jako całość to środowisko jest dla mnie w jakimś stopniu hermetyczne i obce.
Uprawia pan różne dziedziny sztuki, film jest jedną z nich. Czy czuje się pan przede wszystkim reżyserem filmowym? A może kim innym? Proszę powiedzieć.
Przede wszystkim nie zastanawiam się, kim jestem bardziej, a kim mniej. Takie kategoryzowanie, analizowanie tego, jest mi obce. Moje korzenie, moje najwcześniejsze zainteresowania i pierwsze doświadczenia związane są ze sztuką. Potem doszedł film, ale także rzeźba, komponowanie muzyki – jestem przecież współtwórcą opery, wystawianie spektakli teatralnych i operowych, wystawy sztuk wizualnych. W zasadzie najwięcej od kilkunastu lat wystawiam w muzeach i galeriach sztuki. Na świecie jestem postrzegany przede wszystkim jako artysta wizualny, w Polsce głównie jako reżyser filmowy. Dla mnie mniej istotne jest medium, dziedzina sztuki, w której tworzę. Rzeczywiście istotne i ważne jest to, co chcę powiedzieć. Jestem głęboko w tradycji myślenia o sztuce i najbliższa mi, ukochana jest tradycja renesansowa. To był w moim przekonaniu najważniejszy okres w kulturze Zachodu. Twórcy renesansowi często tworzyli w różnych dyscyplinach, z moją własną różnorodnością daleko mi do nich, ale myślę do nich podobnie.
W pańskich dziełach wystąpiło wielu aktorów o światowej sławie. Czy angażowanie powszechnie rozpoznawalnych twarzy jest w większym stopniu decyzją artystyczną czy marketingową?
Propozycja współpracy nie zawsze wychodziła ode mnie. Często aktorzy zgłaszają się do mnie sami lub przez swoich agentów i deklarują gotowość współpracy, często są to bardzo miłe i serdeczne kontakty. Charlotte Rampling, która wystąpiła w filmie „Młyn i krzyż”, sama do mnie napisała po zobaczeniu jednej z moich wystaw. Podobnie Josh Hartnett, który zagrał w „Dolinie Bogów” https://film.wp.pl/hollywoodzkie-gwiazdy-o-wspolpracy-z-lechem-majewskim-6539744119003265a. Również Michael York skontaktował się ze mną po obejrzeniu mojej retrospektywy w MoMA (The Museum of Modern Art w Nowym Jorku). Nie dotarła do mnie nigdy opinia, że znane twarze w moich filmach mogą rozpraszać uwagę, przeszkadzać w odbiorze znaczeń. Myślę, że raczej przeciwnie, one zachęcają do oglądania i podnoszą wartość i prestiż dzieła. Zresztą niektóre twarze są zupełnie niepowtarzalne. Nie wyobrażam sobie innej fizyczności niż Rutgera Hauera w roli, którą zagrał w „Młynie i krzyżu”.
Jaki projekt absorbuje pana obecnie?
Pandemia przeszkodziła mi w promocji filmu „Dolina Bogów” pokazanego w Gdyni przed rokiem i zakupionego do dystrybucji w 83 krajach.
To połowa świata!
Nawet więcej niż połowa. W każdym razie cała marszruta promocyjno-premierowa po krajach Dalekiego Wschodu i po USA została odwołana. Premiery kinowe w większości krajów przesunięto na czas po pandemii i oczywiście to paraliżuje pewne ruchy. W najbliższych dniach „Dolina Bogów” zostanie wydana na DVD i Blu-Ray i przynajmniej część widzów będzie mogła zobaczyć ten film już teraz, w domu. Już podczas festiwalu w Gdyni, 10 grudnia, zostanie wydana w Rebisie moja najnowsza książka „Ukryty język symboli”. Mam też wykłady w trybie zdalnym na Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie, z którą to uczelnią jestem związany już od dłuższego czasu. Pracuję także nad kolejnym filmem, „Brigitte Bardot Cudowna”.
O! To będzie fabuła czy wideoart?
To będzie fabuła oparta na mojej wcześnie wydanej powieści „Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej”. Będzie to historia o młodych ludziach żyjących w Polsce w czasach od połowy lat 60. do stanu wojennego. Historia naszych wyobrażeń, naszych tęsknot za pięknem i wolnością.
Czy premiera w przyszłym roku? Zdjęcia są już prawie skończone, ale czeka nas jeszcze kilka dokrętek związanych głównie z efektami specjalnymi. Kiedy będzie premiera, trudno powiedzieć, wciąż absorbuje mnie „Dolina Bogów”, muszę nadrobić zaległości związane z jej promocją.
Rozmawiał Tomasz Rozwadowski
Gazeta Festiwalowa Klaps