Z maszyną może zwyciężyć tylko emocja
Rozmowa z Wojciechem Siudmakiem
Mateusz Demski: Kiedy po raz pierwszy spojrzał pan w gwiazdy?
Wojciech Siudmak: W życiu zawsze mamy takie momenty przełomu. Ja ich miałem kilka. Jak byłem małym dzieckiem, robiąc orły na śniegu zauważyłem nagle, że ślady, które zostawiamy, wyglądają jak zrywające się do lotu ptaki. W pewnym momencie zastygłem, bo zauważyłem po raz pierwszy niebo. Tak odkryłem kosmos, ogrom tego wszystkiego.
Był to moment, kiedy przebiegł mnie jakiś niesamowity chłód, dreszcz. Na drugi dzień poszedłem do naszego nauczyciela i zapytałem go, co tam jest za tymi gwiazdami, a on powiedział: „tam nic nie ma”. Od tamtej pory ten widok nie dawał mi spokoju.
Odnalazł pan tam furtkę do swojej wyobraźni.
Proszę zwrócić uwagę, że teraz dzieci nie patrzą na gwiazdy, na chmury czy morze. Cały czas wpatrują się w telefony… To bardzo niedobrze… Leonardo da Vinci powtarzał swoim uczniom, by patrzyli na zacieki na ścianie, na przypadkowe formy. Bo to one budują w człowieku wyobraźnię i chęć opowiedzenia o czymś więcej.
A jak to się stało, że postanowił pan ten kosmos przelać na płótno?
Jak pojechałem do Paryża w 1966 roku, to zaczęliśmy się interesować Philipem K. Dickiem, Frankiem Herbertem i innymi autorami. To był okres, kiedy wyrwałem się i uwolniłem od ogłupiającej nas wówczas abstrakcji, która była oficjalnym środkiem wyrazu. Szukałem tego, co mnie zawsze interesowało: kosmosu i pewnego rodzaju ironii, surrealizmu. Bardzo bliski był mi Mrożek, chichraliśmy się z bratem z powodu absurdu scen i różnych opisów.
A zarazem nie uciekał pan w swojej sztuce od trudnych tematów. Wieluń, a więc miejsce pańskiego urodzenia, został zbombardowany na samym początku II wojny światowej.
Wyobraźnia była ucieczką od patrzenia na nieszczęście ludzi i mojego rodzinnego miasta. Wieluń był, i co gorsze takim pozostał, miastem nieszczęśliwym, które nie potrafi sobie poradzić z historią tej okrutnej tragedii, w której zginęło nie tysiąc, ale prawdopodobnie kilka tysięcy ludzi. Nikt się tą pamięcią Polaków nie zajął…, a obsesyjne zamiatanie przez włodarzy tej przerażającej prawdy pod dywan, wygląda jak hipnotyczny zabieg. Poświęciłem 20 lat działań, aby tę prawdę odkopać i ją rodakom uświadomić, bo to właśnie przyrzekłem nieżyjącemu już bratu, któremu bomby chemiczne, jak wielu jego rówieśnikom, zniszczyły system nerwowy, skazując go na życie w cierpieniu i strachu.
Powróćmy do wyobraźni – niejednokrotnie zwracało się uwagę na to, że ta pańska wyobraźnia jest niezwykle wyrazista, może wręcz filmowa.
W moim wypadku malarstwo było zawsze blisko kina. Gdybym wtedy, w Paryżu, miał możliwości finansowe, to najprawdopodobniej robiłbym filmy, które byłyby przedłużeniem moich obrazów – trochę w stylu Luisa Buñuela. Malarstwo to świat zaklęty w bezruchu. Film wyrywa go z tego letargu. Buñuel powiedział, że kino to świat marzeń i instynktów. Technika też ma znaczenie, ale jeżeli się ją zauważa, to klęska filmu jest przesądzona.
Skoro już mowa o technice, co w takim razie ze sztuczną inteligencją, niegdyś taki silnie obecną w twórczości science-fiction, która dziś staje się częścią naszej codzienności?
Buñuel napisał również, że trzeba próbować zrozumieć rozpacz szaleńców, a nie ich śmiech. To samo mówi Philip K. Dick i można odnieść to do tej konfrontacji wyobraźni z maszyną. Kiedyś sam próbowałem się z nią skonfrontować. Chciałem zrozumieć, dlaczego to powstało, czemu nas to intryguje i czemu czekamy, by technika wyręczyła nas z tego wysiłku, który jest po prostu przejawem życia. Osobiście uważam, że z maszyną może zwyciężyć tylko emocja. Rysunek jest odzwierciedleniem tego, w czym nie zwalczy nas sztuczna inteligencja. Bo jest to swego rodzaju absolutnie unikalnym elektrokardiogramem. Kreski mojego rysunku są trudne i nawet niemożliwe do schematyzowania. To jest coś takiego, jak ten śmiech szaleńca, o czym mówił Buñuel.
A na czym, według pana, polega fenomen „Diuny”, do której przez lata tworzył i nadal tworzy pan okładki? Popularność prozy Herberta trwa nieprzerwanie od ponad półwiecza.
„Diuna” była dla mnie jak próba oderwania się od prawa powszechnego ciążenia. Od tej rzeczywistości, tego narzuconego rygoru i wszystkich czasem bzdurnych obowiązków. Proszę jednak nie myśleć, że tę wyjątkowość Herbert wymyślił sam. Osobą, która poprzedzała go w tej próbie, był amerykański pisarz Cordwainer Smith, autor książki „The Rediscovery of Man”. Pewne rzeczy dzieją się równolegle; jest to jak przeciąg, wiatr, który powoduje, że myśli rodzą się w różnych miejscach na świecie w podobny sposób. Surrealizm rodził się od zarania dziejów. Był próbą wyrażenia tego, co nas przeraża i przerasta potęgi podświadomości.
Powtarza pan jednak w wywiadach, że nigdy tak naprawdę nie ilustrował „Diuny”.
Te moje okładki zawsze były dialogiem artysty-malarza czy rysownika – z pisarzem. Obaj byliśmy więźniami wyobraźni: Herbert swojej, a ja swojej. To dwie wyobraźnie równoległe. Nigdy nie byłem zatem ilustratorem. Powiem więcej: unikałem delektowania się samą lekturą i opierania się na niej. Bo uważam, że są to złote kraty. Że takim dosłownym ilustrowaniem wyrządzamy szkodę czytelnikowi, który może chcieć sobie wyobrazić te światy po swojemu. Dyrektor artystyczny czy handlowy wydawnictwa może myśleć sobie, że czytelnik musi mieć na okładce to, co jest w książce. Na poziomie Herberta czy Dicka chodzi jednak o coś więcej.
Dziś takie dwie wyobraźnie spotykają się ponownie – pańska oraz wyobraźnia Denisa Villeneuve’a, który podjął się zaadaptowania „Diuny” na język kina. To pana obrazy stały się jego drogowskazem i punktem odniesienia.
I to jest może najcenniejsze. Villeneuve był wychowywany w kulturze europejskiej. W Montrealu były księgarnie, gdzie sprzedawano książki francuskie. Tam zauważył „Diunę” z moją okładką. Jak dziennikarze amerykańscy zapytali go, kiedy zabierze się do realizacji filmów z bohaterami Marvelami, to on przekornie odpowiedział: „a co to jest ten Marvel?”. I ten człowiek, który w pewnym momencie stał się największym reżyserem Hollywood, odważył się być sobą. Te jego reżyserie są więc inne – produkcja z potężnym rozmachem nosi rys amerykański, ale jego umysł, jego wyobraźnia są z ducha europejskie.
Villeneuve jest intelektualistą, filozofem i artystą, który wyrywa się ze schematów i przepisów. Jest poetą kina, który delektuje się tym, co niesie jego wyobraźnia. Podobnie zresztą jak George Lucas, autor „Gwiezdnych wojen”, który początkowo też był poetą. Później stał się niesamowicie komercyjnym artystą. Zależy jak się potoczy życie.
Miał pan okazję poznać Villeneuve’a osobiście?
Spotkaliśmy się przelotnie w Paryżu. Był to pokaz „Diuny”, przypadkowo tam dotarłem. Siedzę więc sobie na sali i on mówi nagle: „Jeżeli stworzyliśmy ten film, to tylko dzięki Wojtkowi Siudmakowi”. Sala zaczęła bić brawo. Dostałem większe owacje niż aktorzy. Pomyślałem wtedy, że trzydzieści lat pracy z wydawnictwem pozwoliło, aby wielu ludzi poznało mnie bardzo dobrze. Zawsze uważałem, że – w jakiś sposób – wychowaliśmy całe pokolenia. Jak pisał Antoine de Saint-Exupéry: „jesteśmy odpowiedzialni za tego, kogo oswoiliśmy”. Te okładki były robione w podwójnym składaniu, tak żeby ludzie mogli je sobie wydzielać i to się stało kolekcją, takim małym muzeum. Spełniły się nasze marzenia.
Jakiś czas temu zwróciła się do mnie francuska reżyserka w trakcie realizacji filmu i tam w pewnym momencie jest scena, kiedy córka przynosi ojcu do szpitala komplet książek „Diuny”. Ojciec jest ciężko chory, na łożu śmierci. Dlaczego autorce scenariusza zależało, żeby to był ważny punkt w filmie? Ponieważ „Diuna” nigdy nie miała nic wspólnego z tym naszym banalnym światem. Była czymś zupełnie nowym. Córka ofiaruje więc ojcu coś na drogę; otwiera przed nim tunel światła do tego drugiego, innego świata.
Wróćmy jeszcze na chwilę do opisanego na początku nauczyciela „niedowiarka”. Pan wierzy, że coś faktycznie za tym gwiazdami się kryje?
Dalszy ciąg, oczywiście. Uwierzyliśmy, że jesteśmy najważniejszymi istotami w kosmosie, bo nie znamy niczego innego. Bo jesteśmy na niskim szczeblu drabiny, która może nam pokazać ciąg dalszy. Postrzegamy i rozumiemy tylko jakąś część kosmosu. Sztuka pozwala nam się oderwać od banału, który mamy tutaj na Ziemi i szukać, szukać, szukać.
Wojciech Siudmak – jeden z najwybitniejszych polskich artystów. Jego dzieła są rozpoznawalne na całym świecie, zachwycali się nimi m.in. Federico Fellini i George Lucas. Zainspirowały Denisa Villeneuve’a do stworzenia nagrodzonej Oscarami ekranizacji powieści „Diuna” Franka Herberta.
Rozmowa: Mateusz Demski
fot. Wojtek Rojek