Feliks Falk: Kino z pragnień i potrzeb serca

Feliks Falk: Kino z pragnień i potrzeb serca

Platynowe Lwy to nagroda przyznawana, by uhonorować całokształt twórczości wybitnych postaci polskiego kina. Dotychczas otrzymali ją m.in. Andrzej Wajda, Jerzy Antczak, Tadeusz Konwicki, Janusz Majewski, Jerzy Skolimowski oraz Krzysztof Zanussi. W tym roku ten specjalny, honorowy laur po raz pierwszy odbierze dwóch twórców: Andrzej Barański i Feliks Falk. Z reżyserem „Wodzireja” (1978), „Samowolki” (1993) i „Komornika” (2005) rozmawiamy o jego ponad 40-letniej karierze.

Mateusz Demski: Nagroda za całokształt jest dla twórcy z pana dorobkiem ważna?

Feliks Falk: Mam poczucie, że każda nagroda stanowi jakiś rodzaj dowartościowania. Nie wiem, czy akurat ta konkretna jest wyjątkowa na tle innych. Z pewnością dla mnie i moich kolegów ze środowiska jest to potwierdzenie tego, że nasze twórcze poszukiwania coś jednak znaczyły dla polskiej kinematografii. Ważne jest również, że nagrodę przyznaje się właśnie w Gdyni, która ma przecież swoje miejsce w historii. Pan wie, że ja uczestniczę w tym festiwalu od jego pierwszej edycji?

Ależ oczywiście. Począwszy od telewizyjnej nowelki „Nocleg”, przez „Samowolkę”, aż po „Joannę”. Imponujące, że odnalazł się pan w różnych czasach i w trakcie dominacji różnych systemów.

Różne systemy… Brzmi, jakbym był konformistą. Owszem, realizowałem filmy zarówno w PRL-u, jak i po transformacji. Szczęśliwie, udało nam się z Andrzejem Barańskim, moim kolegą z roku w szkole filmowej, te okresy przeżyć. Ale jeśli mam być z panem szczery, to najczęściej wracam pamięcią właśnie do tych wczesnych lat. Może nie były to najszczęśliwsze czasy dla naszego pokolenia – filmy się blokowało, trafiały na półki – ale jednak byliśmy wszyscy młodymi, wrażliwymi, pełnymi zapału ludźmi, którzy trzymali się razem i walczyli o swoje marzenia. To się pamięta, może nawet bardziej niż sukcesy, które przyszły później. Taki „Wodzirej” na przykład – przecież ten film nie dostał ani jednej nagrody w Gdyni, mimo że cieszył się uznaniem publiczności. No, ale nie mogło być inaczej. Na festiwal przyjechała wówczas pani dyrektor z Naczelnego Zarządu Kinematografii i mówiła jurorom, jakie filmy nie mogą dostać nagród.

Wtedy też przez dziennikarzy został pan uznany za przedstawiciela nurtu kina moralnego niepokoju i filmu społecznie zaangażowanego. A mnie się jednak wydaje, że „Wodzirej” wcale takim manifestem sensu stricto nie był.

No i słusznie pan mówi, ja zawsze broniłem się przed zaszufladkowaniem. „Wodzirej” nie jest przecież ani publicystyczny, ani wyraźnie społeczny czy polityczny. Nie jest to historia opowiedziana wprost, a pewna metafora, pod którą widz może doszukiwać się bardzo różnych znaczeń. Krytycy nazwali to kinem moralnego niepokoju i nazywają zresztą do dzisiaj. Niektóre filmy, które zrobiłem później, również były przez nich wrzucane do tego worka, a nie do końca jest to prawda. Wprawdzie mam grupę filmów, którą można określić jako podobne: „Wodzirej”, „Szansa”, „Bohater roku” czy „Komornik”. Ale z drugiej strony zrobiłem przecież „W środku lata” czy „Joannę”.

No właśnie – pana zawsze charakteryzował płodozmian tematów, spraw, robił pan filmy tak różne, że trudno było powiedzieć, że wyszły spod tej samej ręki. Wygląda na to, że nie chciał pan się stać zakładnikiem jednego, określonego stylu.

Nie, że nie chciałem. Żadna twórczość nie jest świadoma, nie jest mechanicznie zaprogramowana na jeden typ opowieści. Każdy człowiek nosi w sobie ogrom różnego rodzaju przemyśleń i doświadczeń, moje filmy również powstawały zgodnie z intuicją, wewnętrznym pragnieniem i potrzebą. Niech pan spojrzy na „Lato miłości” – ten film wyrósł bezpośrednio z mojej prywatnej fascynacji opowiadaniem Iwana Bunina. To historia romantyczna, mówiąca o wyborach związanych ze sferą uczuć, a więc materią niezwykle delikatną. Tam nie ma żadnej pogoni, żadnych komorników czy wodzirejów.

Skoro jest tyle tematów, to dlaczego zwątpił pan w reżyserię? Od premiery „Joanny” minęło już przeszło 10 lat.

Czuję się w jakiś sposób spełniony, zrobiłem przecież trochę filmów. Nie mówię oczywiście nie, być może przyjdzie dzień, kiedy coś na mnie spłynie i wrócę do reżyserii. Ale prawdę mówiąc, nie mam na razie ani pomysłu, ani tematu czy bohatera, który by mnie uwiódł. A druga rzecz: robienie filmów wyglądało za moich czasów inaczej. Kiedyś mieliśmy zespoły filmowe z naszymi wielkimi mistrzami, teraz jesteśmy zmuszeni zderzać się z opiniami różnych komisji i ekspertów, którzy mają swój skomplikowany system oceny i zatwierdzania scenariuszy. Nie wiem, czy jeszcze mam cierpliwość stawać do tej konkurencji.

A czy widzi pan w młodszym pokoleniu następców waszej formacji? Podoba się panu w ogóle współczesne polskie kino?

Nie wszystko oglądam, człowiek nie jest już w stanie za tą liczbą filmów nadążyć. Ale niektóre rzeczy mi się podobają, jak ostatnio „Supernova” Bartosza Kruhlika. To jest przykład filmu, który sam bym chętnie zrobił – opowieść jednocześnie realistyczna, ale i metaforyczna, poruszająca kwestię wyborów ludzkich. A drugi taki tytuł to „Sala samobójców. Hejter”. Bardzo sobie cenię ten film – jest to kino sprawnie zrealizowane, czytelne na Zachodzie, poza tym Komasa ma własny styl, własny charakter pisma. Choć nieskromnie powiem, że mógłbym się poczuć ojcem chrzestnym tego filmu. Mówię to oczywiście półżartem, ale w tym filmie jest coś z „Wodzireja”.

A przyszłość kina w dobie pandemii? Jak pan tę sytuację ocenia?

No, długo już to wszystko się ciągnie, jest to niepokojące, ale branża zakłada, że sytuacja się odwróci. Ja staram się być optymistą – jak wiemy, festiwal w Gdyni w tym roku kaleki, ale jednak się odbędzie, mamy wiele filmów w konkursie. Pamiętajmy, że kino wciąż jeszcze żyje.


Rozmawiał Mateusz Demski, Gazeta Festiwalowa Klaps

Feliks Falk – rocznik 1941, reżyser i scenarzysta filmowy, teatralny, telewizyjny. Także malarz i grafik. Absolwent Wydziału Malarstwa i Grafiki warszawskiej ASP oraz Wydziału Reżyserii łódzkiej szkoły filmowej. Debiutem fabularnym reżysera było „W środku lata” (1975), zasłynął jednak filmem „Wodzirej” (1978), uznawanym dziś za arcydzieło kina moralnego niepokoju. Potem powstały kolejne znakomite: „Szansa” (1979), „Był jazz” (1981), „Idol” (1984), „Bohater roku” (1986), „Koniec gry” (1991), „Samowolka” (1993), „Lato miłości” (1994), „Daleko od siebie” (1995). Feliks Falk podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 2005 roku odebrał główną nagrodę za „Komornika”. Jego ostatnim filmem była „Joanna” (2010), która zdobyła w Gdyni dwie nagrody za najlepszą reżyserię i