Andrzej Barański: Poszukiwałem niezwykłości w tym, co drobne

Andrzej Barański: Poszukiwałem niezwykłości w tym, co drobne

O poszukiwaniu nadzwyczajności w tym, co drobne i maluczkie, próbie dotarcia do istoty kina przez polskich filmowców, a także o szczególnym rodzaju odpowiedzialności, z jakim wiąże się ocena pracy kolegów po fachu, rozmawiamy z Andrzejem Barańskim, przewodniczącym Konkursu Głównego 46. FPFF w Gdyni.

 

W ubiegłym roku odebrał pan w Gdyni nagrodę za całokształt twórczości, teraz staje pan na czele jury Konkursu Głównego. Jako przewodniczący bierze pan na siebie rolę, za którą idzie chyba wielka odpowiedzialność.

Andrzej Barański: Powiem więcej: myślę, że jest to szczególny rodzaj odpowiedzialności. Z jednej strony człowiek musi oswoić się z tym, że staje po drugiej stronie, biorąc pod sąd kolegów reżyserów i innych twórców. Z drugiej strony, jest to niezwykle trudny obowiązek, ponieważ film, jak inne rodzaje sztuki, jest niewymiarowy. Nie da się go ocenić za pomocą przyrządów czy racjonalnych metod. Istnieją wyznaczniki profesjonalizmu, jak warsztat, umiejętność zapanowania nad materią filmową. Ale zarazem zdajemy sobie sprawę, że stół u van Gogha jest krzywy, przewraca się, a mimo to jego obrazy są dziełami jedynymi, niepowtarzalnymi. Trzeba więc wziąć poprawkę, że za tym, co widzimy na ekranie, jest jeszcze następna rzeczywistość, której nie wolno ignorować.

 

A więc ma pan na myśli to, że powierzchowny obraz na ekranie kryje głębsze prawdy.

A.B.: Wie pan, łatwo jest dzisiaj kupić kamerkę i coś nakręcić. Takiego prostego warsztatu może nauczyć się właściwie każdy. Wystarczy zaopatrzyć się w książkę „Jak zrealizować film” i w pewnym uproszczonym zarysie człowiek jest w stanie to zrobić. Natomiast od zawodowca, jak sądzę, można wymagać więcej – swego rodzaju metafizyki. Jakiejś nadzwyczajności, a przy tym próby dotarcia do istoty, do tego najważniejszego pierwiastka kina. Niech pan zauważy, że to, co było tak istotne w wynalazku kina, to pewien rodzaj niezwykłości, który brał się już z samego połączenia kawałka jasnego obrazu z ciemnym, montażu ujęcia długiego z krótkim. Sądzę, że oceniając dzisiaj filmy, powinniśmy mieć na uwadze, czy reżyser tego poszukuje, czy w ogóle o takim pierwotnym sensie kina myśli.

 

Tej niezwykłości, co ciekawe, pan sam poszukiwał w rzeczach i zdarzeniach najzwyklejszych. W pana kinie to, co najistotniejsze, zawarte jest w drobiazgach. W tym, co najmniejsze, niespektakularne.

A.B.: Nie chciałbym odwoływać się tu do, istniejącej przecież, nauki metafizyki codzienności. W moim kinie chodziłoby raczej o poezję codzienności. Ale faktycznie jest tak, że całe życie poszukiwałem niezwykłości w tym, co drobne, maluczkie, szukałem na gruncie bytowania prostych ludzi. W przypadku filmu „Braciszek” było na przykład tak, że historia kwestarza i jałmużnika, który ciągle czeka na beatyfikację, poraziła mnie swoją autentycznością. Jan Paweł II użył kiedyś takiego zdania, że jego świętość powstała z drobinek. Był to człowiek, który krążył po wsiach, stykał się z prostymi ludźmi i to oni zaczęli szukać dowodów na jego świętość. Opisywali jego wędrówki, tak jak umieli. To były niewielkie historie, braciszek żadnych cudów w sumie nie dokonał, ale na tamtych ludziach wywarł ogromne wrażenie. Jego życie pokazuje, jak różnie postrzegane może być pojęcie świętości – inaczej widzi je człowiek ze wsi, inaczej inteligent.

 

A gdzie pan się w tym podziale widzi? Nie wiem, czy można zaryzykować takie stwierdzenie, że ścierają się w panu dwie wrażliwości – człowieka urodzonego na prowincji, ale który postanowił wkroczyć do świata sztuki, skończyć szkołę filmową.

A.B.: Myślę, że tak. Moje doświadczenia wynikające z kontaktu ze światem wiejskim wykształciły u mnie narzędzia odbioru rzeczywistości, których nie jest w stanie zapewnić żaden uniwersytet. Stąd też poruszam się swobodnie w obecności geniuszy, wielkich arcydzieł, ale potrafię zarazem patrzeć na to przez pryzmat tych maluczkich. I nie stawiam między jednymi a drugimi granic. Zrobiłem kiedyś film „Niech gra muzyka”. Wzięło się to mianowicie stąd, że pewnego dnia zacząłem czytać klasyczne dzieło z XVI wieku „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” Vasariego. A jednocześnie na stole miałem zapiski amatora-etnografa Franciszka Kotuli na temat wiejskich muzykantów. Nagle mnie olśniło. Zacząłem widzieć zbieżność między mocarzami sztuki renesansu z najwyższego parnasu z tymi najprostszymi grajkami, którzy muzykę uprawiali nawet bez szczególnego talentu. Jakość dzieła jest może inna, natomiast parcie do sztuki to samo. Gdy zacząłem ich porównywać, to znalazłem te same – choć inaczej pojmowane – przygody życiowe, te same męki twórcze i poczucie bycia innym niż reszta społeczności.

 

A czy panu też towarzyszyło to poczucie bycia innym? Mówi się, że jest pan twórcą w polskim kinie osobnym, a przy tym skandalicznie słabo znanym. Czy outsiderstwo panu dokuczało?

A.B.: Zdarzało się, że recepcja tych moich filmów sprowadzała się do tego, że nie były zauważane, a czasami wręcz festiwale ich nie przyjmowały. Szybko jednak udało mi się uspokoić emocje, nie denerwowałem się. Bardzo mocno za to wierzyłem, że są to rzeczy wartościowe, a przy tym, no właśnie – inne. Także tę inność, wie pan, skutecznie w sobie oswoiłem.

 

Pytam, bo dziewięć lat trwała pana przerwa od kina.

A.B.: Ten czas spędziłem przy łóżku chorej żony. Przez siedem lat tylko cztery razy po jednym dniu nie było mnie w domu. Zresztą uważam, że był to najpiękniejszy czas, kiedy mogłem być dla niej pomocny. W tym okresie miałem jeden – dwa scenariusze, ale mieć scenariusz nie oznacza wcale, że doprowadzi się do realizacji filmu. Zwłaszcza w wypadku tych moich projektów, gdzie trzeba żelaznej woli. Film trzeba sobie wychodzić, czasem ten proces rozciąga się na lata. Wymienionego „Braciszka” zrobiłem po dziesięciu latach od złożenia scenariusza. Już zdążyłem zapomnieć, a telewizja tekst gdzieś odnalazła.

 

Podobnie było chyba z „Badylami”, spektaklem Teatru Telewizji na podstawie prozy Tadeusza Różewicza i Marka Gajdzińskiego, którym wznowił pan ostatnio działalność artystyczną.

A.B.: A to rzeczywiście podobna historia. Z Różewiczem znałem się jeszcze z czasu teatru studenckiego w Gliwicach. Wiele lat temu przygotowałem scenariusz z jego udziałem na podstawie dwóch opowiadań: „Ta stara cholera” i „Na placówce dyplomatycznej”, a następnie złożyłem go na produkcję. W telewizji usłyszałem, że „Różewicz musi się odleżeć, że za dużo go jest”, a oczywiście nie było żadnych filmów na podstawie jego tekstów. Nie miałem odwagi powtórzyć tego Różewiczowi, powiedziałem, że jest duże zainteresowanie, ale pojawiły się trudności finansowe. Tak samo jak z „Braciszkiem” – musiało upłynąć wiele lat, żebym usłyszał, że warto wrócić do dawnego pomysłu. Kiedy realizacja była na horyzoncie, potrzebowałem opowiadania, które domknęłoby konstrukcję tej historii. I tak przypomniałem sobie o opowiadaniu Gajdzińskiego, które wiele lat wcześniej poznałem z „Twórczości”. Szalenie się cieszę, że udało się to zrobić.

 

Zastanawiam się, czy można to uznać za zapowiedź tego, że wróci pan do kina?

A.B.: Powiem krótko: takie są plany. W międzyczasie zrobiłem jeszcze jedną sztukę Różewicza, a mianowicie „Stara kobieta wysiaduje”. Będzie można zobaczyć ją na początku października, przy okazji stulecia urodzin Tadeusza.

 

Skoro rozmowę zaczęliśmy od Gdyni, to i na Gdyni zakończmy. Pokazywał pan tu filmy już w latach 80. Jak pan wspomina tamte festiwale?

A.B.: Jestem z pokolenia, które pamięta jeszcze czasy Gdańska. I jak sobie tak czasem myślę o tamtych latach, to mam w głowie obraz pielgrzymki. Festiwal to była nasza Compostela. A zarazem to miejsce wypełniała nadzieja – dla młodych, starych, dla wszystkich tych, którzy poświęcili życie fabrykowaniu tych cudownych zabawek dla oczu.

 

ROZMAWIAŁ: Mateusz Demski

 

Andrzej Barański

reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, scenarzysta. Urodzony w 1941 r. w Pińczowie. Studiował na Politechnice Śląskiej w Gliwicach, później wybrał reżyserię na PWSFTviT w Łodzi. Po studiach przez kilka lat pracował dla Wytwórni Filmów Oświatowych. Do jego najważniejszych filmów należą „W domu” (1975), „Kobieta z prowincji” (1984), „Nad rzeką, której nie ma” (1991), „Dwa księżyce” (1993), „Parę osób, mały czas” (2005), „Księstwo” (2011). Laureat wielu nagród, m.in. za całokształt twórczości na Festiwalu Filmowym Vitae Valor w Tarnowie (2007), Platynowych Lwów FPFF w Gdyni (2020) oraz Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

Tekst pochodzi z Gazety Festiwalowej KLAPS. Całość numeru do pobrania TUTAJ

 

Fot. Tomek Kamiński