Magnus von Horn: Film to także siła destrukcyjna

Magnus von Horn: Film to także siła destrukcyjna

O debiutach filmowych, które wyrastają z głęboko osobistych doświadczeń, znaczeniu nagród i wyróżnień dla młodych twórców, a także o ograniczeniach, które dobrze działają na proces kreatywny, rozmawiamy z Magnusem von Hornem, reżyserem i scenarzystą, przewodniczącym Konkursu Filmów Mikrobudżetowych.

 

W zeszłym roku obok Konkursu Głównego oraz Konkursu Filmów Krótkometrażowych znalazła się trzecia sekcja konkursowa, w której pokazywane są debiuty reżyserskie powstające w warunkach mikrobudżetowych z programu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Jak w ogóle oceniasz tę inicjatywę?

Magnus von Horn: To akurat świetny pomysł! Uważam, że sama idea, która stoi za produkcją filmów mikrobudżetowych, to szansa dla młodych twórców. Debiutantowi ciężko jest zebrać pełny, kilkumilionowy budżet na pierwszy film – jest to żmudny proces, o czym kilka lat temu sam się przekonałem. A program PISF-u, mam nadzieję, okaże się rozwiązaniem, który pozwoli ten czas znacznie skrócić. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że praca w realiach mikrobudżetowych odbywa się przy ograniczonych możliwościach finansowych i wymaga kompromisów. Ale tak sobie myślę, że robienie filmu za małe pieniądze może mieć swoje zalety. Niekiedy ograniczenia dobrze działają na proces kreatywny. Zaczyna się wtedy szukać innych, nieoczywistych rozwiązań.

 

Pozwól, że na chwilę odwrócę perspektywę i zapytam o warunki powstania twojego debiutu. Ile czasu spędziłeś na dopinaniu budżetu i procesie twórczym?

M.H.: W przypadku „Intruza” zajęło nam to pięć lat. Przez ten czas musieliśmy zdobyć zaufanie wielu ludzi i instytucji, trzeba było przekonywać wszystkich, że taki film warto zrobić. To strasznie trudna sytuacja, która człowieka wycieńcza i zżera. Największy problem robienia filmu przez tak długi czas polega na tym, że w pewnym momencie film staje się święty, świata poza nim nie widzimy. A kiedy coś się nie udaje, to trudno to przeżyć. Według mnie mogłoby to wyglądać inaczej. Z jednej strony takie stawianie sprawy na zasadzie „wszystko albo nic” daje nam, twórcom, skupienie i energię. Z drugiej, wierzę, że moglibyśmy robić lepsze rzeczy, gdybyśmy nie mieli czasu tyle myśleć.

 

Skoro już o tym mówimy, to może się wydawać, że problemem pierwszego filmu jest również poruszany temat. Trudno jest znaleźć historię na debiut?

M.H.: A może jest odwrotnie. Może ten pierwszy temat jest właśnie znaleźć najłatwiej. Wydaje mi się, że do pierwszego filmu przygotowujemy się całe życie, nosimy go głęboko w sobie. Innymi słowy, wyrasta on z tego, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Trudniej jest chyba znaleźć historię na drugi, trzeci film. Z każdym kolejnym człowiek coraz bardziej stara się udowodnić światu, że ciągle ma coś do powiedzenia. Sam jestem teraz w takiej sytuacji.

 

Mówisz, że pierwszy film powstaje zwykle z powodów osobistych, że napędza go swego rodzaju wewnętrzny silnik. Z czego więc narodził się twój „Intruz”? Przypomnę, że jego bohaterem jest młody chłopak, który właśnie wychodzi z poprawczaka. Spędził w nim cztery lata, bo zabił koleżankę.

M.H.: Ten film wynikał z potrzeby zbliżenia się do tego, czego się boimy. Do zła, które w nas tkwi i które jest częścią każdego człowieka. Zacząłem myśleć, że może zanurzyć się w ten mrok. Nie dystansować się, nie ukrywać w piwnicy, tylko spróbować ten mechanizm zbadać i zrozumieć. Dorastałem w bezpiecznym miejscu, w domu, gdzie roztaczał się nade mną parasol ochronny. Ale po latach zacząłem myśleć, że tam też mogły zdarzyć się złe rzeczy. Ta podwójność i niewytłumaczalność świata, to, że nasze emocje eksplodują czasem w straszliwy sposób, nie dawało mi nigdy spokoju i stanowiło inspirację tego filmu.

 

„Intruz” był filmem, który odbił się szerokim echem na całym świecie, pokazałeś go m.in. na festiwalu w Cannes. Nagrody i wyróżnienia mają dla debiutanta znaczenie?

M.H.: Pewnie, że mają. To taki stempel aprobaty, że coś, co zrobiliśmy, zostało zrozumiane, a przy tym zdołało się przebić przez ekran i trafić do kogoś. Sam pamiętam, jak ważne dla mnie na etapie debiutu były festiwale i nagrody. Razem z nimi rosła moja pewność siebie, a jednocześnie utwierdzałem się w przekonaniu, że lata wyrzeczeń nie poszły na marne. Jak już mówiłem, film to także siła destrukcyjna. Potrafi wpędzić człowieka w wypalenie, załamanie, niekiedy podczas procesu jego powstania więcej dzieje się przeciwko nam niż na naszą korzyść. Dla mnie każda nagroda, ale też każda pochwała od widza, stanowiła motywację do robienia kolejnych filmów.

 

Jak zatem zniosłeś ostatni rok, kiedy premierę miał twój drugi film „Sweat”, a w tym samym czasie większość wydarzeń została odwołana albo przeniosła się do sieci?

M.H.: Pandemia była trudna. Gdyby nie wybuchła, „Sweat” byłoby pokazywane na festiwalu w Cannes. Skłamałbym, mówiąc, że nie czułem żalu. Co prawda Cannes to impreza nie tyle skierowana do widzów, co do branży, ale mimo wszystko jest to ważne dla nas wydarzenie. Filmowcy nabierają tam energii, uczestniczą w spotkaniach z innymi ludźmi kina, które bardzo dają do myślenia. Dzięki nim można dowiedzieć się czegoś o swoim filmie. Na Zoomie to nie to samo – przez ekran komputera nie poczujesz reakcji drugiej osoby. A jednocześnie tak sobie myślę, że nie mam prawa narzekać na ostatni rok. Film okazał się sukcesem, zdobyliśmy najwięcej nagród na ubiegłorocznej Gdyni. Nic, tylko świętować!

 

Wracając do początku naszej rozmowy – w tym tygodniu oglądasz polskie debiuty. Masz nadzieję dowiedzieć się z nich czegoś nowego o współczesnym świecie, a może o Polsce?

M.H.: Właściwie trudno powiedzieć. Po szesnastu latach życia w Polsce mam wrażenie, że wiem już tyle o tym miejscu, że coraz mniej rzeczy potrafi mnie zaskoczyć. Jeśli chodzi o konkurs mikrobudżetów, mam nadzieję dowiedzieć się z niego czegoś nowego może nie tyle o Polsce, co przede wszystkim o kinie. Jak widzi je nowe pokolenie twórców, w jakiej formie chcą opowiadać o świecie. Konkurs Główny jest miejscem bardziej przewidywalnym, pokazuje się tam filmy, o których wcześniej było głośno. A mikrobudżety? To niewiadoma i większa różnorodność.

 

ROZMAWIAŁ: Mateusz Demski

 

Magnus von Horn

urodzony w Szwecji w 1983 r., mieszkający w Polsce reżyser i scenarzysta, absolwent i wykładowca Szkoły Filmowej w Łodzi. Laureat Paszportu „Polityki”. Jego debiut „Intruz” (2015) był pokazywany w prestiżowej sekcji Quinzaine des Realisateurs (Directors’ Fortnight) festiwalu w Cannes, zdobył też najważniejsze nagrody w Polsce (trzy laury FPFF w Gdyni) oraz w Szwecji (trzy szwedzkie „Oscary”). Jego drugi pełnometrażowy film „Sweat” znalazł się w oficjalnej selekcji Cannes 2020, został również wyróżniony największą liczbą nagród podczas 45. FPFF w Gdyni.

 

Tekst pochodzi z Gazety Festiwalowej KLAPS. Całość numeru do pobrania TUTAJ

 

Fot. Wojciech Rojek